Kolejny tegoroczny punkt działalności Napędzanych Wisłą został zrealizowany.
W niedzielę, 5 października, trzyosobowa ekipa o zmroku jeszcze wyruszyła do Pińczowa, aby tam zwodować Drzazgę i z nurtem Nidy popłynąć do Wisły. 
Realny plan był taki, a dopłynąć choćby do Baranowa Sandomierskiego, a niektórych fantazja poniosła aż do Sandomierza.
Woda zweryfikowała marzenia: rejs zakończyliśmy w Baranowie Sandomierskim.

Ale od początku.
O 8 rano zwodowaliśmy łódź w okolicach pińczowskiego mostu, z zaskoczeniem obserwując niedzielny targ nad brzegami rzeki.
Jak szeroka w tym miejscu była Nida, tak i bardzo płytka. Zaraz dwóch Napędzanych swoje dżinsy rzuciło na dno łodzi, aby sprawdzić stopami temperaturę wody: była zimna, a skutki zaczynają się odzywać (trochę podobne do przeziębienia). Po paru kilometrach nadmiaru mielizn, wypłynęliśmy wreszcie w urokliwe meandry gipsowej Nidy. I to było to, na co czekaliśmy z niecierpliwością. Zachwyty, pianie, foty, a nawet wzruszenie ogarniało nas z każdym kilometrem. Warto było wstać o ciemoku, by zachwycać się cudnej urody przyrodą, ogromem ptactwa, a tu i ówdzie mućkami. 
Po przybyciu do małego Chobrza zastaliśmy na przystani (ileż to miast nad Wcisłą winno mieć coś takiego u siebie) związanego z Napędzanymi Kazia z zacną małżonką i kolegą. Postanowili z nami spłynąć parędziesiąt kilometrów Nidą na swym Belfegorze, który wbrew przypisywanym mu cechom, wcale nie leniuchował na Nidzie. Płynął wartko, choć czasami z nudów osadzał się gdzieś na zakolach. Ale wtedy wodery pokazały, że są lepsze od naszych bosych stópek.
Koledzy znad Wisłoki zrobili poczęstunek w Wiślicy, gdzie chwilę odsapnęliśmy przy sympatycznej przystani, gdzie można było poczuć się jak w Dubaju (to modne określenie Gorzyc). Pomosty, ławy, grill, i parasole z dachem trzcinowym. Pozazdrościć, że tak stare, niebogate miasteczko, a nie odwraca się od Nidy, zerkając tylko w stronę kolegiaty, z piękną płytą wiślicką, pamiętającą czasy pierwszych Piastów. Chwała włodarzom!
Później przyśpieszyliśmy, porzucając kolegów z dłubanki na pastwę nidziańskich nurtów. Staraliśmy się jak najszybciej osiągną ujście do Wisły, ale ono chyba było nieco dalej niż po 57 kilometrach, bo nawet nasze nowoczesne zegarki z GPSami (nie mylić z nidziańskimi gipsami) powysiadały. A gdy, już Wisła okazała nam swój majestat, z pełną mocą postanowiliśmy dotrzeć do jakiegoś bardziej znanego punktu. Moc silnika została podkręcona przez zmianę śruby i jakieś tam inne wybryki sternika, tak, że 22 km na godzinę (na Nidzie 7) dało się płynąć – z nurtem i lekkim wiatrem. Ale za to z ogromnym chłodem, a tu skarpety po nidziańskich “grąbach” jeszcze nie wyschły.
Widząc, że Sandomierza nie osiągniemy w żadnej mierze, chyba, że na drugi dzień (a do pracy trza iść), rozpoczęła się walka o przyczółek baranowski. Usłużni koledzy spod Małego Wawelu podesłali nam przewodnika Zbigniewa, który od Połańca, wiódł nas swymi “ścieżkami” naprzód. Aha, progu przy elektrowni nie zauważyliśmy, choć byliśmy solidnie przygotowani: kapoki, podział masy na dwie łodzie, itp. Tzn. był, ale jakiś taki mikro dla Drzazgi. I dobrze, bo coś działo się w okolicy – łodzie strażackie, policyjne, helikopter – po co im zawracać głowę.
W zupełnych ciemnościach osiągnęliśmy Baranów Sandomierski, skąd bezpiecznie zostaliśmy odholowani do podsandomierskiej “przystani”.

UWAGI z wyprawy (moje, koledzy niech dorzucą swoje):
1. NIDĘ trzeba koniecznie wpisać do dorocznego kalendarza wypraw Napędzanych.
2. Termin wyprawy należy przesunąć na bardziej ciepłe miesiące (albo zakupić wodery).
3. Niewątpliwie trzeba zaplanować wyprawę dwudniową – nawet w środku lata nie trzeba jej robić przez jeden długi dzień: warto przy tym na postoju zwiedzić np. Wiślicę.
4. Łódek Napędzanych powinno być więcej niż jedna.

Wiesiek Ordon

Ps. 
Koledzy mają zdjęcia na łódce, ja bardziej na brzegach i wodzie.