Godzina po godzinie silnik spokojnie mruczał, dzień dobiegał powoli ku końcowi – intensywny, bogaty we wrażenia. Rano przejście progu w Kozienicach, oczywiście bez dźwigu, wszyscy pod prąd, ile przy tym zadowolenia, że daliśmy radę. A później dalej w górę Wisły.
Miło było spojrzeć w tył za siebie, rząd masztów z powiewającymi flagami, równo, jak na paradzie, aż oczy się cieszyły. Gdzieś tu miała być zaplanowana wyspa, na której mieliśmy zanocować i nagle coś się bieli, tam przy prawym brzegu, stoi jakaś łódź, której jeszcze nie widziałem. A na niej biały namiot.
Szybka analiza i wiem, gaz do dechy, sznur łodzi zostaje w tyle, a jasna plama namiotu rośnie w oczach, wykrzykuję imię i z namiotu wysuwa się uśmiechnięta twarz. Kilka słów powitania – o jak miło tu na Wiśle spotkać bratnią duszę. Ale łodzie odpłynęły i trzeba płynąć dalej. Paręset metrów dalej widać piaszczystą plażę, spojrzenie na lewo – pośród drzew mignęły dwie wieżyczki kościelne a w przodzie daleko kominy – tak to tu, dopłynęliśmy do celu – wyspa na wprost miejscowości Gołąb, kilka kilometrów przed Puławami. Wszędzie płytko, ale ledwo widoczna ciemniejsza smuga pokazuje jak dopłynąć do wyspy i dopływamy. Komenda – tu nocujemy – i spojrzenie w tył: biały punkcik jeszcze widoczny. Załoga na brzeg – odepchnąć, silnik odpalił i wstecznym z powrotem w nurt Wisły. Mocny silnik, nowiutka śruba, bez obciążenia. Tylko piana w kilwaterze i po kilku minutach: „Marku, zapraszam na wspólny nocleg do nas”. „Chciałem dopłynąć do Kępeczek” – rzecze Marek, „nie dasz rady” – odpowiadam. Przekonany przeze mnie przyłącza się i już razem płyniemy w stronę łopoczących flagami masztów.
Ostry świst gwizdka zmusza do przykucia uwagi całą grupę: – „Przedstawiam Marka Strzelichowskiego, Marku to Napędzani Wisłą z Sandomierza”. Tak rozpoczął się piękny wieczór, taki, jaki może zaistnieć tylko na wyjątkowej, wiślanej wyspie.
Na pytanie o nazwę łodzi Marek zaproponował, by tu i teraz dokonać ceremonii chrztu i nadania imienia jego nowiutkiej jednostce. Dla nas był to wielki zaszczyt, postaraliśmy się, by wypadło to naprawdę godnie. A imię jakie zostało tego wieczoru nadane to „Dola”.
A później delektowaliśmy się opowieściami Marka o Wołdze, jesiotrach, nurkowaniach w dalekich i niezwykłych dla nas miejscach. Ależ też o życiu w jego rodzinnej wiosce w Międzybrodziu Bialskim, gdzie organizowane są Dni Morza.
Rano trzeba było ruszyć w dalszą drogę, my górę Wisły, do Sandomierza, a Marek w kierunku Warszawy.
Takie spotkania są jak bajka, chciało by się po raz kolejny powtórzyć. „Wariaci wszystkich krajów łączcie się”. I dalej w drogę – a może za rzecznym zakrętem spotkamy kolejną łódź i jej załogę.
I była „Zoraza”…