Pychówką do Bałtyku
Dwa lata po pierwszej wyprawie Napędzanych Wisłą na Bałtyk ruszyła kolejna. Po Marcelim 2 i Nadziei tym razem w rejs z Warszawy do Gdańska wybrały się załogi Kaskady i Lasowiaka. A stanowili je Ula, Wiola, Józek i Wiesiek.
Rejs rozpoczął się co prawda w niedzielne popołudnie 11 sierpnia, ale- zgodnie z tradycją- jedną zwrotką pieśni „Kiedy ranne wstają zorze” (i tak co dnia). Po opuszczeniu Portu Czerniakowskiego trzeba było się zmierzyć z kamieniami w północnej części Warszawy, które pozostawiły ślad na jednej ze śrub. Później już trasa była sympatyczna, płynęło się spokojnie do Modlina, by za mostem rozbić namioty. Dobre warunki do spania, dużo drzewa na ognisko, miłe towarzystwo, wszystko to wprawiało nas w dobre samopoczucie przed dalszą wyprawą. A przy tym dołączył do nas Mateusz z Warszawy, który płynął łódeczką własnej roboty na silniku elektrycznym, wspomaganym 8-km dwusuwem. Jak on może, to my tym bardziej.
Poniedziałek miał nam przynieść 78 km rejsu, gdyż planowaliśmy dopłynąć do Płocka. Wisła urozmaicona, ale nurt dobrze prowadził praktycznie przez całą drogę. Po drodze można było się delektować wiślanym krajobrazem, przetykanym tu i ówdzie architekturą sakralną, domową czy rządową. Do tej ostatniej należał Most Solidarności w Płocku, który jest największym i najdłuższym mostem w Polsce. Ale od tego mostu zaczęły się inne widoki – tym razem coraz wyższych fal. Planowaliśmy dotrzeć do mariny Murzynowo, ale fale i wiatr w oczy nas pokonały i z ulgą zacumowaliśmy w prywatnej przystani żeglarskiej w Brwilnie. Tutaj przyjął nas sympatyczny właściciel mariny Mirek, który spędził z nami chwilę czasu i poprosił nas o wpis do księgi pamiątkowej.
Jako że „zajawka” fali na Zalewie Włocławskim dała nam dobrze poczuć jej „uroki”, kolejny dzień rozpoczęliśmy pobudką o 5-ej rano, by godzinę później wypłynąć na Zalew. W ten sposób chcieliśmy uniknąć wysokich fal, które tu bywają dość często. No i udało się, a nawet wiatr dął nam w plecy aż do samego Włocławka. To miasto było nasze po trzech godzinach, a że śluzować mogliśmy się o godz. 11-ej, wyszliśmy jeszcze na miejsce męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, a stąd pod Krzyż Pomnik ks. Jerzego Popiełuszki. O wyznaczonej godzinie załoga włocławskiej śluzy zaczęła operację śluzowania dwóch pychówek. Ten ciekawy proceder trwał pół godziny i był dla nas bardzo atrakcyjny. Na krótką przerwę zatrzymaliśmy się w przy ruinach zamku w Bobrownikach, skąd rozpościerał się piękny widok na Wisłę i nasze pychówki. W Ciechocinku zacumowaliśmy w marinie, by choć chwilę usiąść na ławce Pana Tosza – pośmiertnym wyrazie uznania dla Tomasza Szczęsnego, miłośnika wiślanych spraw. Mając dobry czas, postanowiliśmy popłynąć do Torunia, który osiągnęliśmy pod wieczór. A tutaj tak wiele znajomych twarzy – Ślązacy, Ulanowscy, towarzysze wodni z Góry Żar. Ależ się zrobiło sympatycznie. I ten wieczór na wiślanej łasze, ze śpiewem lokalnego barda Jacka Beszczyńskiego, ze Starym Miastem i pięknie oświetlonym mostem w tle…
14 sierpnia był pierwszym dniem Festiwalu Wisły w Toruniu, na który zaplanowaliśmy pozostać. Rano udaliśmy się na odprawę, gdzie zostaliśmy miło powitani przez Marcina Karasińskiego, dyrektora festiwalu. Później, zatankowawszy nasze wodne rumaki, ruszyliśmy na „piernikową” starówkę. Obowiązkowe focie przy Mikołaju Koperniku (który kobietą nie był!), spacer przy Krzywej Wieży, pośród cudnych kamieniczek, zakupy „piernikowych” upominków w różnych postaciach. Toruń jest piękny! Na godzinę 17-tą wyznaczony był czas parady drewnianych statków rzecznych, więc ogarnąwszy się w nasze flisackie stroje ,ustawiliśmy się do parady, która miała biec od mariny do mostu. Na bulwarach statki oklaskiwane były przez rzesze torunian i gości. Jednostki pływające były witane przez prowadzącego narrację – przyznaję, że byliśmy zachwyceni przywitaniem pychówek Napędzanych Wisłą z Sandomierza. Po dwukrotnym przepłynięciu wzdłuż bulwarów, by dać chwilę przyjemnego oglądania zgromadzonej publiczności, udaliśmy się na bulwary na oficjalne otwarcie festiwalu. I tu niespodzianka: Jacek Paris, właściciel galara Lux ex Silesia, przedstawiciel właścicieli pływających statków drewnianych, zaprosił na scenę jednego z Napędzanych – Wieśka, aby docenić także tych, którzy przypłynęli do Torunia najmniejszymi jednostkami pływającymi. Było to zaskakujące i sympatyczne zarazem. A później kolejny wieczór na łasze z bębnami, tam-tamami i gitarami. I znowu było urokliwie…
W Święto Matki Boskiej Zielnej, po Mszy w jezuickim kościele, skosztowaliśmy jeszcze toruńskich wypieków na śniadanie. Było miło, aż nie chciało się ruszać w dalszą podróż, gdyż trwał drugi dzień festiwalu. Jednak przyszedł czas na dalsze płynięcie, które rozpoczęło się koło południa. Pierwszy postój spędziliśmy w towarzystwie krów, psa i konia – trochę za dużo chętnych, jak na jeden posiłek. Minęliśmy z sentymentem bulwary w Fordonie w Bydgoszczy, gdzie miał odbyć się trzeci etap Festiwalu Wisły. Po drodze było urokliwe Chełmno, a w okolicach Świecia rozbiliśmy namioty na kolejny nocleg.
Piątek był najdłuższym dniem naszej wyprawy, gdyż zrobiliśmy 95 km trasy. W Grudziądzu spotkaliśmy się z Wiesławem – krewnym Uli i Józka. Udało się pochodzić trochę po pięknej starówce, zobaczyć krzyżackie ruiny zamku. Trzeba by jednak więcej czasu mieć, by trochę dłużej pobyć na lądzie. Na Wiśle minęliśmy Gniew z pięknym zamkiem krzyżackim i postanowiliśmy dobić do Tczewa. Jako że woda była dobra i niosła nas szybko, przed wieczorem przypłynęliśmy do tego miasteczka. Jednakże przy marinie nie było miejsca na namioty, więc rozbiliśmy się na skrawku brzegu, przy pachnącej sianem łące. Takie miejsce było okazją do spotkania z różnymi zwierzakami, które nocą buszowały wśród naszych zapasów. Okazuje się, że na „zieloną” noc przytargały siana, by zasypać wejścia do namiotów. Takie huncwoty.
W sobotni poranek, ostatni dzień naszego rejsu, wróciliśmy do Tczewa, by odwiedzić Muzeum Wisły – oddział Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Tutaj przeszliśmy szlakiem naszego państwa i jego największej rzeki – Wisły. Zachwyciliśmy się łodziami, modelami statków i makietami. Przyglądaliśmy się z zapartym tchem tajnikom szkutnictwa. A jeszcze bardziej go nam zaparło, gdy zobaczyliśmy Kazia Bąka, naszego Mistrza, na ścianie tczewskiego muzeum, na swojej dłubance przed 10 laty. Kaziu – jeszcze nie eksponat muzealny, a już w muzeum wisi!. Żal było wychodzić z tego industrialnego obiektu. Na osłodzenie tego rozstania sternicy otrzymali od Wioli książki związane z Wisłą i muzeum.
A później do Śluzy Przegalina, by wypłynąć na Martwą Wisłę. Tu już było „czuć” morskie klimaty: mariny, stocznie, jacht-kluby, dużo pływającego sprzętu, także takiego, który nam falą dokuczał. Po dłuższej chwili wpłynęliśmy w Wisłę Śmiałą, by zobaczy
widok, który był celem naszej 7-dniowej wyprawy: Bałtyk. Na horyzoncie wody Wisły rozlały się w wodach Bałtyku. Postanowiliśmy na swych łupinkach dopłynąć. I udało się- dopłynęliśmy do końca Falochronu Wschodniego i skąpaliśmy nasze łodzie w słonej wodzie Morza Bałtyckiego! Wielka radość, ulga i satysfakcja wyzwoliła się w nas wszystkich! Dokonaliśmy tego!
Po chwili oddechu na plaży, wzniesieniu toastu bałtycką słoną wodą przy dźwiękach „We are the chamions”, przesłanych przez wiernego naszego kibica Roberta, popłynęliśmy Motławą do Śródmieścia. Naszym celem był Żuraw Gdański (stary żuraw portowy). To było niesamowite uczucie: dookoła tłumy ludzi siedzących wzdłuż brzegów Motławy, wielkie statki pasażerskie wożące turystów i my na swych pychówkach w centrum Gdańska. Warto było dla tej chwili poświęcić trochę swojego wolnego czasu! A później niezawodny Daniel z kolegami zeslipował nasze łodzie na lawety i do domu!
Dziękuję Józkowi za wytyczanie szlaku i prowadzenie rejsu! Dziękuje Uli i Wioli za żywnościową opiekę! A sobie za decyzję przemierzenia tego szlaku! Byliśmy super ekipą!
Wiesiek