VI Jesienna Nida już za nami. W ostatnią sobotę i niedzielę (28-29 września) zrealizowany został tradycyjny, można już rzec, rejs z Pińczowa do Sandomierza. Tym razem w tegorocznym spływie udział wzięło 5 łodzi – 3 z grupy Napędzanych Wisłą: Kaskada, Nadzieja i Lasowiak oraz 2 naszych Przyjaciół z Opola Lubelskiego: Bystra i Wiki. Łącznie w rejsie wzięło udział 14 osób, co jest największą liczbą w ciągu sześciu rejsów.
Rejsy zapoczątkowane przez naszych kolegów w 2019 roku, odbywają się na przełomie września i października, gdy kończą się rejsy kajakami po Nidzie, gdy nieco mniej wędkarzy zasiada na brzegach tej uroczej rzeki. I choć może wody mniej i noce dokuczają zimnem, to jednak data wpisała się mocno w kalendarz Napędzanych Wisłą.
Po porannej podróży „nidzianej” ekipy z Opola Lubelskiego, Sandomierza i Nowej Dęby załogi zrzuciły swe łodzie za mostem w Pińczowie, w miejscu wodowania kajaków. Nie jest to łatwy teren, ale i na taką okoliczność byliśmy przygotowani. Nim jednak rozpoczął się rejs, nasze „gwiazdy” udzieliły wywiadów na temat spływu do kamer lokalnej telewizji z Pińczowa. Czekamy więc z niecierpliwością na filmowe migawki z pińczowskiej Nidy.

Po odśpiewaniu 2 zwrotek tradycyjnej pieśni flisackiej „Kiedy rannej wstają zorze”, sternicy odpalili silniki, chwycili za rumple (nie mylić z karłem Rumplem) i ruszyli w dół. Już na początku rozpoczęły się problemy z niską wodą. Niektórzy „mistrzowie” sternictwa musieli zmierzyć osobiście temperaturę wody, inni starali się przeorać meandry, ale generalnie płynęło się spokojnie. Zdjęte maszty oczekiwały w pozycji leżącej na liny w Kowali i Krzyżanowicach Dolnych, służące do przewozu zwierząt, które w tym roku zostały zwinięte, co zmniejszyło nieco emocji, na jakie liczyli uczestnicy rejsu. A rejs był dość sprawny, bo doświadczenia roku ubiegłego, gdy poszukiwaliśmy plaży w świetle księżyca, zmotywowały nas do zmniejszenia liczby postojów.
Tak więc z żalem przepłynęliśmy Chroberz, gdzie w sympatycznej altance spożywaliśmy onegdaj drugie śniadania (a może i pierwsze). Te dostały się nam na łodziach. Pierwszy dłuższy postój nastąpił w Wiślicy. Tutaj na plaży, w altance, dostaliśmy świetny kapuśniak z żeberkami. Herbatka, kawa, ciasteczka i inne dodatki dopełniły obiadowego menu. Na postoju napoiliśmy nasze „konie”, poprawili pokrzywione na „wilkach” łopatki śrub i dalej w drogę.

Po miłej trasie, w okolicach Starego i Nowego Korczyna rozpoczęły się prawdziwe zmagania z Nidą. Najpierw kamienne progi wymagały podniesienia silnika, ale silny nurt wrzucił nasze łódki pod drzewa, gdzie trzeba było szarpać się z konarami, by nie uszkodzić silników. Jak zwykle koledzy starali się pomagać w wyjściu z tarapatów. Tych kamiennych progów w dolnym odcinku Nidy jest sporo i trzeba było się natrudzić, by minąć je bez uszkodzenia silnika czy naszego drewniaka. Innym problemem okazała się konieczność omijania leżących w poprzek rzeki drzew, a nawet przepływania pod nimi, co nie jest problemem dla kajakarzy, ale my mieliśmy z tym sporo przejść. Ostatecznie jednak i cało, i zdrowo, dopłynęliśmy do ujścia Nidy, ciesząc się, że mamy za sobą ten trudny odcinek. Ale nutka żalu pojawiła się, bo to przecież bardzo urokliwa i zachwycająca o każdej porze roku rzeka – nasza urodnica. Co prawda, w tym roku było jeszcze dużo zieleni, ale jak wykrzykiwał od czasu do czasu jeden z naszych uczestników: Nida jest niesamowita!

Ok. godz. 17ej dobiliśmy do prawego brzegu Wisły, by poszukać miejsca na obóz. Wyboru dużego nie było, więc braliśmy, co było. Po rozbiciu namiotów, spożyciu grochówki i lecza, rozpoczęły się przygotowania do ogniska. Drewna nie brakowało, tak, że paliło się dość długo w nocy. Wspólne ognisko obfitowało w smakołyki przywiezione z domu, kiełbaski pieczone na ognisku. Była próba zachęcenia wędkarzy do śpiewania, ale, jako, że nam słabo szło, to i oni nie włączyli się do tradycyjnego „nidzianego” śpiewu. I o dziwo, już o 22ej większość uczestników rejsu szukała ciepełka w namiotach.

Rano pobudkę zrobił nam właściciel quada, który, jak twierdził sprawdzał, czy ryby biorą. My tam jednak wiemy swoje, po co przybył! Po barszczyku, grochówce, jajecznicy i tym podobnych śniadaniowych specjałach, 5 łodzi odbiło od wiślanego brzegu, płynąc dość sprawnie. Po drodze wsparliśmy jednego z naszych kolegów, któremu zwyczajnie wypiął się wężyk z wodą chłodzącą silnik. Elektrownia Połaniec oświadczyła, że przepływamy spokojnie, jako, że ze względu na stan wody, nie zachodziła potrzeba piętrzenia Wisły. Ok. godziny 15ej zrobiliśmy postój na slipie w Baranowie Sandomierskim, gdzie poobiadowaliśmy, konsumując m.in. świetne zrazy zawijane. Herbata, kawa, ciastka i dalej w trasę. Przed mostem w Nagnajowie dostrzegliśmy na tle nieco burego nieba błękitno- żółtą flagę Tarnobrzega – na nasze powitanie wypłynęła ekipa Weny. Miłe spotkanie z tarnobrzeskimi flisakami. W tymże mieście jeden z naszych kolegów opuścił ekipę, udając się jeszcze na wybory sołeckie. Wena odprowadziła ekipę do granic miasta, a tam przejął ją nasz kolega, ale tym razem nie na Zawiszy, ale – na rowerze! Tak chęć spotkania z koleżeństwem zawiodła go na bicyklu na brzegi Wisły. Jakże sympatyczne to było! I tak po 17ej dobiliśmy do Starego Portu w Sandomierzu. Nasi koledzy z Opola L. kończyli swój rejs w poniedziałek, robiąc trasę Sandomierz – Kłudzie.
Kolejna Jesienna Nida przeszła do annałów Napędzanych Wisłą.
Wiesiek
I zapraszam w imieniu autora do jeszcze kilku fotek.







