IX Wyprawa Warszawska w 80. rocznicę powstania
Już po raz dziewiąty wyruszyła z sandomierskiego portu wyprawa Napędzanych Wisłą, by 1 sierpnia oddać hołd warszawskim powstańcom i ludności cywilnej, którzy złożyli swe życie w ofierze. Bez dywagacji, czy powstanie miało sens czy nie, jak to się dzieję w różnych mainstreamowych mediach. Chcieli być tego dnia w miejscu zatopienia statku powstańczego „Bajka” o godzinie 17 – Godzinie „W”.
Z Sandomierza wiślana flotylla wyruszyła 29 lipca przed południem, rozpoczynając spływ tradycyjną flisacką pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”, zaintonowaną przez komandora Józefa Jemioło. Słowa życzeń i pomyślnych wiatrów skierował do uczestników wyprawy kapitan Tadeusz Prokop. Flotyllę tradycyjnie poprowadziła flagowa łódź Napędzanych – Zawisza, za którą zameldowały się: Kaskada, Nadzieja, Marceli 2, Drzazga, Wawrzyniec, Lasowiak, a za nimi Włoczek z Ulanowa. Na wodzie odprowadzał nas jeszcze przez jakiś czas Marek Juszczyk. Łącznie z Sandomierza wypłynęło 25 osób. Pogoda dopisywała, więc pierwsza część dnia upłynęła dość szybko i komandor zarządził postój na 295 km, w okolicach „Wiszącej Skały”, czyli obok wapiennych klifów pod Annopolem. Tutaj kubkiem wiślanej wody wzniósł toast za uczestników wyprawy i „za drewno na wodzie, za drewniane lodzie”.
Dalsza część trasy odbywała się w nieco mniej sprzyjających warunkach. Uporczywy wiatr wytwarzał wiślaną bryzę, która skutecznie moczyła uczestników wyprawy i ich „zatowarowanie”. Mimo to o wyznaczonej porze, czyli ok. 19-ej flotylla zawitała do Kazimierza Dolnego nad Wisłą, by na przeciwległym brzegu miasteczka rozbić swój pierwszy obóz. Napędzanych powitali miejscowi właściciele jednostek pływających, którzy dostali od nas ozdobną knagę (wykonaną przez szkutnika Jurka), my zaś tradycyjne kazimierzowskie koguty. Później dopłynęły do nas dwie zaprzyjaźnione załogi pychówek Wiki i Bystra z Opola Lubelskiego, które dalej płynęły już z nami. Wieczór zakończył się tradycyjnym ogniskiem, przy którym wybrzmiały pieśni (nie tylko flisackie), m.in. „Hej żeglujże, żeglarzu”.
Drugiego dnia poranek, po survivalowym nieco śniadaniu, upłynął na pobycie na kazimierzowskim Rynku. W południe zaś powiększona flotylla wyruszyła w dalszą drogę. Pogoda nas nie rozpieszczała, gdyż wiatr co i rusz dolewał wody z bryzy do łodzi. Po drodze pomachaliśmy Puławom, by po południu przystanąć na chwilę w gościnnym Dęblinie. Wodniacy z tego miasta przywitali nas tradycyjnie możliwością napełniania zbiorników wodą do spożycia i skorzystania z ciepłej wody w Młodzieżowym Domu Kultury. A z nami popłynął Papuas z czteroosobową, młodą, ale z pewnym doświadczeniem załogą. Celem tego dnia było przejście progu wodnego przy Elektrowni „Kozienice” w Świerżach Górnych. Do progu przypłynęliśmy o 19-ej, by wypakować na tamie załogi i co cięższy ekwipunek. A to po to, by przy przekraczaniu progu woda z fal nie przytopiła łodzi. Ten próg (tama) zawsze wywołuje dużo emocji, nie mniej wszystkie jednostki szczęśliwie pokonały przeszkodę.
Trzeci dzień był jednym z najtrudniejszych, ponieważ jakoś tak w Wiśle ubyło wody. A może po prostu rozlała się tak po szerokim korycie (do 1 km), że mielizn było co niemiara. Wiele z jednostek musiało wypychać się wiślanych łach, czasami musieli pomóc koledzy. Dlatego delektowanie się wiślanym krajobrazem było nieco zaburzone – poza naszym Napędzanym fotografem Robertem, który starał się uwiecznić piękne okoliczności przyrody. A trzeba przyznać, że widok z wody na wiślane brzegi dostarcza nieustająco zachwytów. Zmęczeni trudną przeprawą bardzo wcześnie rozbiliśmy obóz, dzięki czemu było więcej czasu na przygotowanie kolacji i rozbicie namiotów. Wieczór przy ognisku upłynął na opowieściach Mieczysława Łabęckiego o flisakach z Ulanowa, ich pracy, ryzach (spływie tratwami). Odśpiewał kilka pieśni flisackich, wśród nich „Pieśń flisaków” (którą kiedyś uczyliśmy się śpiewać). Należy zaznaczyć, że p. Mieczysław jest właścicielem jednego z czterech oficjalnych patentów retmańskich w Polsce. A to, że „czyta” wodę, jak mało kto, pokazał nam podczas tegorocznego spływu. Jako, że była to ostatnia noc przed Warszawą, co bardziej figlarni wodniacy przygotowali niespodzianki dla tych, co pierwszy raz brali udział w wyprawie. O czym ci ostatni przekonali się o tym o poranku.
Czwarty dzień rozpoczął się od poszukiwania kotwic przez opolskich właścicieli łodzi. Trzeba było pokopać nieco w wiślanym piasku, by je odnaleźć, choć tak głęboko, to one nie leżały. Niektórzy musieli rozsznurować swoje namioty, by z nich wyjść, czy odkopać jakieś pałatki, którymi było przykryte wejście do namiotu. Lub też odwrócić maszt, który jakoś tak stanął do góry nogami. Później było mianowanie na wiślanego przyjaciela Napędzanych Wisłą tych, którzy pierwszy raz z nami płynęli. Klepnięcie wiosłem przez Marka, polanie głów wiślaną wodą przez Daniela i wypicie czegoś tam z rogu obfitości zakończyło ceremoniał „chrztu” wiślanego. Załogi ruszyły w dalszą drogę. Nie była ona długa, ale płynęliśmy bardzo wolno ze względu na „wilki” – drzewa, które zabrała Wisła znad brzegów, zostawiając je w nurcie od Gass w stronę stolicy. A które już nie raz dały znać o sobie, utrudniając rejs. Po drodze na chwilę przystanął z nami Krzysiek Szymański ze stowarzyszenia „Prospołeczni znad Wisły”, który porusza się pychówką wykonana przez naszego szkutnika Jurka.
Po przybyciu do Portu Czerniakowskiego przywdzialiśmy oficjalne nasze stroje flisackie, inni koszulki i ruszyliśmy w okolice Starego Miasta. Tam Wiesiek – właściciel Lasowiaka – spotkał się z harcerzami 2. Szczepu Harcerskiego „Szkwał” z Tarnowskiej Woli oraz ich poprzednim komendantem ks. Kamilem Dziurdziem i jego janowską załogą, którzy przybyli na zlot harcerski na Godzinę „W”. Ok. godz. 15.45 rozpoczęła się parada wiślanych łodzi, tych z Warszawy i z dalszych stron – jak choćby nasza flotylla, która była chyba najbardziej wyrazistą. A to ze względu na spójny szyk, który niełatwo było utrzymać na wodzie, jak i stroje oraz górujące na masztach symbole Polski Walczącej. O godz. 17.00 rozwyły się warszawskie syreny, dołączyły do nich różnorakie syreny z łodzi: nastąpił ten moment, który był celem naszej wyprawy. Łodzie „stanęły”, odpaliliśmy biało czerwone flary, a z dwóch łodzi spłynęły na wodę biało-czerwone wieńce. Chwila wzruszenia, zadumy i uświadomienia sobie, jaką ofiarę złożyli powstańcy i cywile, by Warszawa nie została wymazana z mapy świata.
Po kilkunastu chwilach zadumy wróciliśmy do portu, gdzie komandor Józek rozformował naszą flotyllę kończąc IX Wyprawę Warszawską. 6 łodzi rozpoczęło podróż powrotną w górę Wisły, dwie pozostały w Porcie Czerniakowskim (oczekując na wyprawę do Gdańska), a reszta została zabrana lawetami do swoich portów. Kolejna – jubileuszowa – Wyprawa Warszawska już za rok.
Wiesiek Ordon
I kilka fotek z naszej wyprawy