20 sierpnia kolejna drewniana jednostka – LASOWIAK – dołączyła do grupy „ochrzczonych” łodzi Napędzanych Wisłą. Chrzest miał miejsce na wiślanym slipie w Sandomierzu, ale w nieco innej formie, niż to było do tej pory.
Łódź wyszła ze szkutni Józka Jemioło na początku roku i muszę przyznać, że od początku cieszyła moje oko, nie tylko na wodzie. Spisała się na medal na kilku wyprawach, w tym do Ulanowa i Warszawy. Dlatego słowa podziękowania popłynęły do Józka podczas chrztu. Ale o tym potem.
Na takie sympatyczne wydarzenie obok chętnych z grupy Napędzanych Wisłą przybyła dość spora grupa mieszkańców mojej i sąsiedniej wsi, co było niezłym zaskoczeniem. A miały być tylko dwie osoby (poza rodziną): ceremoniarz i matka chrzestna. Do tego warto było zauważyć dużą grupę mieszkańców i turystów przybyłych do Sandomierza, dla których to wiślane wydarzenie stało nie lada atrakcją. Dlatego tym bardziej byłem ukontentowany, że chrzest odbył się w macierzystym porcie, a nie gdzieś „na obczyźnie”.
Ceremoniarzem uroczystości był werbista, ojciec Stanisław Wargacki. Jego wybór nie był przypadkowy, wręcz można rzec, że data chrztu była od niego uzależniona. Ojciec Stanisław w latach 1981-1991 był misjonarzem w Papui-Nowej Gwinei. A swoją pracę misyjną prowadził na rozległym obszarze, gdyż jego parafia była nie mniejsza od obszaru naszego kraju. A, że położona także na archipelagu, toteż i pływać do „owieczek” trzeba było. Służyły mu do tego dwie duże łodzie: „Stella Maris” i „Black Madonna”, co ciekawe, ofiarowane przez darczyńców z kraju. Pływał także na jednostkach w USA, Kanadzie, Anglii i Irlandii. Więc wybór był tu jak najbardziej trafny.
Matką chrzestną została Magdalena Gerba, szefowa Towarzystwa Włościańskiego ŁUGI, które zakładałem kilkanaście lat wcześniej, osoba zaangażowana w krzewienie kultury ludowej w naszej wsi, realizatorka moich wielu „niecnych” pomysłów (niecnych, no bo ja rzucam hasło, a ktoś to musi robić). Więc tu rzecz jasna, też nie było przypadkowości.
Ale gdy oboje ukazali się na horyzoncie w towarzystwie kilkunastu innych osób, to zaskoczenie było duże, ale sytuacja bardzo sympatyczna. Jakże nie cieszyć się widokiem swojej nauczycielki j. polskiego, która postanowiła zobaczyć łódź swojego wychowanka, podobnie jak wielu innych. No bo do tej pory łodzie dla nas, to najwyżej dzieżka do mieszania ciasta na chleb, spuszczana na strugę Stawidza.
Uroczystość rozpoczął modlitwą ojciec Stanisław, który następnie rozpalił ogień (przy pomocy sołtysa, pełniącego wtedy funkcję ministranta) i na kamiennym ołtarzu ustawił świece i misę na wodę. Woda wiślana została poświęcona na miejscu, co podniosło rangę tego wydarzenia. Od świec odpalone zostały kadzidła, które złożone zostały na małej łódeczce, przywiezionej przez o. Stanisława z misji. Po modlitwie za tych, co będą pływać łodzią, nastąpiło jej poświęcenie i okadzenie. Ten motyw został powtórzony przez ojca wobec wszystkich zebranych na slipie i na brzegu (co ucieszyło widzów). Ojciec Stanisław zakończył swoją część uroczystości obrzędowej mianowaniem mnie na kapitana łodzi i wręczeniem czapki kapitańskiej. Pouczył mnie przy tym, że małżeństwa zawarte na mojej łodzi mają moc tylko do czasu zejścia na ląd.
Z kolei matka chrzestna Magda Gerba wypowiedziała tradycyjną formułę nadania łodzi imienia: „Płyń po rzekach i jeziorach, rozsławiaj imię polskiego szkutnika, przynoś chwałę banderom macierzystego portu i właściciela. Nadaję ci imię LASOWIAK.” Po czym po łodzi polał się szampan, który również rozlany został dla uczestników spotkania, którzy wznieśli triumfalny toast. Ta część uroczystości została zakończona palbą w wykonaniu rycerzy z Chorągwi Rycerskiej Ziemi Sandomierskiej, co było zasługą Roberta z Zawiszy.
Część oficjalna została zakończona wodowaniem łodzi i opłynięciem Wisły w towarzystwie Zawiszy, Dziewanny i tarnobrzeskiego pontonu. Po zakończeniu uroczystości na slipie, spotkanie przeniosło się pod wiatkę przy obiekcie MOSiR-u, gdzie był i poczęstunek i dalsza część szampana. Tu były podarki i podziękowania. M.in. Józek otrzymał ode mnie w podziękowaniu za wykonane szkutnickie dzieło zacny trunek o nazwie Retman. Ja zaś otrzymałem m.in. bosak, zabytkowy toporek, nóż norweski. By nie powtórzyć z toporkiem zdarzenia z ogniska na Wiśle (wtajemniczeni wiedzą) , toporek zawisł w domu na ścianie, a pozostałe artefakty służą na łodzi. A nawet się zużywają.
Spotkanie to było także okazją do wysłuchania kilku opowieści ojca Stanisława z misji, które miały swój epilog w jego tekstach przesłanych nam już jakiś czas potem. Myślę, że każdy mógł wynieść z tego spotkania wartościowe momenty, o których zresztą później było głośno na naszych mediach.
To wydarzenie zapadło mi bardzo w pamięci i cieszę się, że mogłem świętować go z Wami!
Wiesiek Ordon
Za udostępnienie zdjęć dziękujemy kolegom: Andrzejowi Ładzie i Robertowi Kordze.