Mieliśmy już za sobą wiele rejsów po Wiśle, dwa po Sanie i powoli zaczęła w nas dojrzewać myśl by zobaczyć coś nowego, jakąś nową rzekę.

Naturalną wydała się myśl, że teraz czas na Nidę. Blisko, ponoć ciekawie, a i czas sprzyjał – październik był piękny ciepły i słoneczny. Startujemy więc na rekonesans. Trochę grzebania na sieci, kilka telefonów. Kajakarze z “Kontiki” z Pińczowa “nie dacie rady za płytko, nawet na kajaki”. I tu pomogło postudiowanie zdjęć z “Geoportalu”. My nie damy rady – to mogło tylko nas zmobilizować. Sobotni ranek, “Wawrzyniec czeka na lawecie więc jedziemy. Staszek, Grzesiek i Marek. W Pińczowie Nidę spowija jeszcze mgła, Kasia miejscowa wodniaczka czeka na nas z chlebem i rozgrzewką by pożegnać nas na brzegu. Owszem, pierwszy kilometr to kombinacja, a potem to bajka. Wrażenie skrajnie odmienne niż na Wiśle i Sanie, ale pięknie. Tylko dlaczego gdy dostrzegamy coś, to się do niego zbliżamy potem oddalamy i znów zbliżamy i znów oddalamy, ale to meandry Nidy.

Rzeka piękna, czysta, po drodze kilku wędkarzy, pogoda nam sprzyja piękne słońce, ciepło i te wspaniałe jesienne barwy. Nocleg już na Wiśle, świt we mgle. Po drodze elektrownia w Połańcu, bez problemu, płyniemy dalej. W Tarnobrzegu oczywiście nie wypadałoby nie odwiedzić przyjaciół z TKKFu, zresztą zabieramy Martę i Gniewka ze sobą do Sandomierza.

2 km za Tarnobrzegiem zgasł silnik, oj zabrakło paliwa – żaden problem mamy wiosło a do Sandomierza zostało tylko 11 km. Daliśmy radę.

Nida okazała się sukcesem, wrzucamy ją do kalendarza – powtórzymy.